Wygląda na to, że wiosna sobie trochę zażartowała i postanowiła dać prztyczka w nos tym wszystkim, którzy już pochowali zimowe ubrania. Za oknem zimno i pada i wcale mi się to nie podoba.
Zwłaszcza, że miałabym być w weekend we Wrocławiu, a jestem jednak w Łodzi i krajobrazy zza okna tym bardziej biją po oczach. Fiodor też niepocieszony, bo póki co spacer odpada.
A pomyśleć, że tydzień temu było tak pięknie. Była Kamera Akcja i był piknik w parku i dawno niewidziani znajomi i słońce...
W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zrobić muffiny na pocieszenie. Banan + masło orzechowe. Może to połączenie chociaż trochę naprawi dzisiejszy dzień?
Razowe muffinki z bananami i masłem orzechowym (przepis stąd)
Wymieszać mąkę, płatki owsiane i proszek do pieczenia. W drugiej misce zmiksować pozostałe składniki oprócz mleka. Dodać mleko i wymieszać. Połączyć suche i mokre składniki, ale nie za dokładnie. Przełożyć masę do 15 foremek na muffinki. Piec w temperaturze 190 st. C przez ok. 20 minut. Przestudzić przez kilka minut i jeść ciepłe, ale na zimno (nawet po paru dniach) są równie dobre. Przechowywać w szczelnym pudełku.
Pycha. Naprawdę polecam wszystkim w ten paskudny dzień. I ciepłe dźwięki po niemiecku (proszę się nie krzywić, tylko posłuchać).
Kiedy pomysłów brak, a zaopatrzenie lodówki pozostawia wiele do życzenia, można zaserwować takie oto danie. Makaron, suszone pomidory, oliwki. Prostota smaków. Lubię!
Na rozgrzaną oliwę wrzucamy pokrojone pomidory (ja użyłam suszonych, które przez chwilę namoczyłam we wrzątku, żeby zmiękły), oliwki, można dodać posiekany ząbek czosnku. Chwilę smażymy, posypujemy tymiankiem. Dorzucamy do ugotowanego makaronu. Prościej się nie da, a smakuje bardzo dobrze. Miłego początku tygodnia!
Ech, w takie dni jak dziś czuję, jak czas przecieka mi przez palce, a ja nic z tym nie robię. Jest tyle rzeczy, za które powinnam się wziąć, tyle książek czeka na przeczytanie, a mimo to nie mogę się zmobilizować. Codziennie wstaję z myślą, że dziś wreszcie wezmę się do roboty, a kończy się na tym, że oglądam seriale i robię wszystko, żeby odroczyć termin do następnego dnia.
Mam wrażenie, że byłoby zupełnie inaczej, jakbym na trochę uciekła z Łodzi, zmieniła otoczenie, ludzi, miejsca. Trochę bym odżyła. No ale nic, w najbliższym czasie raczej nie ma na to szans, więc trzeba pogodzić się ze smutną rzeczywistością, no i w końcu się ogarnąć.
Realizację planu 'ogarnij się' zaczęłam od posprzątania mieszkania. I upiekłam ciastka (przepis z Kuchni Agaty - klik, z moimi małymi modyfikacjami).
Ciasteczka owsiane z bakaliami
Składniki (wychodzi ok. 20 sztuk):
110 g miękkiego masła
120 g brązowego cukru (w oryginale jest cukier brązowy i biały i jest go trochę więcej, według mnie tyle zupełnie wystarcza)
1 jajo
85 g mąki pszennej (ja dodałam pół na pół z pełnoziarnistą)
125 g płatków owsianych
70 g mieszanki studenckiej (w oryginale jest żurawina - taką wersję też robiłam z bardzo dobrym skutkiem; można dodać wszystko co się ma i zawsze wychodzi super)
1/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
Przygotowanie:
Zmiksuj masło i oba rodzaje cukru na puszystą masę. Wbij jajko.W miseczce zmieszaj mąkę, sól i proszek do pieczenia. Dodaj suche składniki do maślanej masy, wymieszaj. Wsyp płatki owsiane oraz żurawinę, ponownie wymieszaj. Blachę wyłóż papierem do pieczenia, lekko zwilżonymi wodą dłońmi formuj z ciasta kulki z ok. 3/4 łyżki ciasta każda. Ułóż je na blasze, zachowując ok 5 cm odległości między ciasteczkami. Piecz 10 minut w 190oC, od razu zdejmij z blachy i ostudź.
Uwielbiam wszelkie wersje ciastek owsianych i parę ich pojawiło się już na blogu, ale z tego przepisu wychodzą naprawdę super, miękkie, trochę ciągnące się, aromatyczne. Polecam!
Kolejny krok: wyłączyć fejsbuka i inne pożeracze czasu, odciąć się i wreszcie coś napisać! Trzymajcie kciuki. Miłego weekendu!
Jako dziecko nie znosiłam zup. A że zawsze byłam uparta, to nawet nie było mowy o tym, żebym spróbowała i może się przekonała. Nie lubiłam z zasady i koniec. Od kiedy pamiętam, poznaję po zapachu, czy coś mi zasmakuje czy nie. Jeśli zapach mi się nie spodoba, to nawet nie spróbuję. Ot, takie małe dziwactwo ;) Do dziś została mi niechęć do większości tradycyjnych zup: ogórkowej, żurku, kapuśniaku itd. Za to jestem wielką fanką różnych odsłon zupy krem, uwielbiam też wszelkie eksperymenty z łączeniem odległych od siebie smaków.
Ostatnio bardzo zasmakowała mi zupa tajska, jaką serwują w łódzkim MG Eat. I stąd pojawiła się chęć, żeby zrobić sobie taką samą w domu. Muszę przyznać, że efekt jest niemal idealny! :)
Zupa tajska (połączenie różnych przepisów, które znalazłam w Internecie)
Składniki:
* szklanka bulionu
* 350 ml mleka kokosowego (jedna puszka)
* 2 pojedyncze filety z kurczaka
* kawałek (ok. 5 cm) świeżego imbiru
* 1 cebula
* 1 limonka
* pół łyżeczki sambal oelek (można dać więcej, jeśli ktoś lubi bardzo ostro)
* odrobina sosu sojowego
* curry, przyprawa do kurczaka
* oliwa
* (kolendra) - ja niestety nigdzie nie dostałam ani świeżej ani suszonej :(
* makaron penne pełnoziarnisty lub każdy inny, wedle uznania
Najpierw posypuję filety z kurczaka przyprawą do kurczaka i curry. Smażę w całości na patelni z łyżką oliwy pod przykryciem, dolewam trochę sosu sojowego. Gdy pierś jest już usmażona, zdejmuję ją z ognia, a na patelni szklę pokrojoną w kostkę cebulę.
Do gotującego się na małym ogniu bulionu dodaję podsmażoną cebulę i pokrojony w kostkę imbir, a także odrobinę startej skórki z limonki. Gotuję ok. 5 min, dorzucam podsmażoną i pokrojoną w kostkę pierś z kurczaka, znowu gotuję.
Następnie zdejmuję z ognia, wlewam mleko kokosowe, dodaję sambal oelek i sok z połówki limonki. Trzymam jeszcze trochę na małym ogniu i gotowe! Podaję z makaronem penne pełnoziarnistym.
Nie jest ona może zbyt fotogeniczna, ale uwierzcie mi - pycha! :) Idealne połączenie różnych smaków: ostrego imbiru, słodko-kwaśnej limonki, pikantnego sambal oelek i słodkiego mleka kokosowego.
Bym zapomniała, najlepszego dla wszystkich Pań! Ode mnie i od Fiodorka. Nie odmawiajcie sobie dziś niczego :)
Zgodnie z zapowiedzią, dziś nie kulinarnie, a filmowo (ostrzegam, że bardzo subiektywnie).
A skoro filmowo, to wiadomo - Oscary. Od dawna przestały być w moim mniemaniu wyznacznikiem tego, co dzieje się w kinematografii. Owszem, wyznaczają trendy, ale raczej na czerwonym dywanie, tam jest na co popatrzeć. Natomiast jeśli chodzi o same filmy, to nudy. W tym roku zachowawczo i nostalgicznie. Bez niespodzianek, bez obalania tabu, tak żeby przypadkiem nikt się nie obraził.
Niekwestionowany tegoroczny zwycięsca - Artysta nie urzekł mnie. Owszem, jest to pewien fenomen i bardzo zgrabny powrót do niemej epoki, a właściwie do jej zmierzchu. Ale osobiście wolę Deszczową piosenkę ;)
O całej reszcie nawet nie chce mi się specjalnie pisać. I nie chodzi o to, że to złe filmy, bo tak nie jest. Podobały mi się Służące, nieźli są Spadkobiercy (chociaż po świetnych Bezdrożach Alexandra Payne'a liczyłam na więcej), Szpieg zdecydownie ma swój klimat i jest aktorską ucztą, ciekawie poprowadzoną intrygę polityczną znajdziemy w Idach marcowych, doceniam też Fincherowską wersję Dziewczyny z tatuażem za brudny, mroczny klimat (nie znam literackiego pierwowzoru, widziałam szwedzką wersję filmu i mimo wszystko Fincher bardziej do mnie przemawia).
Tylko że wszystkie te filmy mają to do siebie, że od razu po wyjściu z kina się o nich zapomina. Nic nie zostaje po nich na dłużej.
Najciekawsza była dla mnie chyba w tym roku kategoria nieanglojęzyczna. Irańskie Rozstanie, które zdobyło statuetkę, jest filmem genialnym. Minimalilstycznym, bardzo prawdziwym. Historia, bez żadnych fajerwerków, absolutnie wciąga.
A mimo to, kibicowałam Agnieszce Holland. Bynajmniej nie kierował mną patriotyzm. W ciemności to po prostu kino na najwyższym poziomie, a przy tym ważny film. Ok, można zarzucić Holland, że wkradło się parę momentów hollywoodzkich, ale cała historia po prostu miażdży. Kiedy uświadamiasz sobie, że to co widzisz, działo się naprawdę, że można wytrzymać 14 miesięcy w ciągłym poczuciu strachu i zagrożenia, we wszechogarniającym smrodzie rozkładających się ciał i brudzie, a przy tym niemalże czujesz ten smród i brud, to wtedy naprawdę doceniasz potęgę kina. W tym filmie emocje często biorą górę nad widzem, ale robią to bez hollywoodzkiego wyciskania łez - niepostrzeżenie i w niewymuszony sposób.
Agnieszka Holland zrobiła przede wszystkim film prawdziwy. Mieszają się tu przeróżne języki, każdy mówi w swoim własnym, choć czasem zmienia go na język rozmówcy, w zależności od nastroju i emocji. Więckiewicz mówiący lwowską gwarą nie gra, on po prostu jest lwowskim cwaniaczkiem, nie żadnym bohaterem. Pozostaje nim do końca, nie ma spektakularnej przemiany, jest tylko człowiek, dostosowujący się do każdych realiów.
W ogóle ten film przywrócił mi wiarę w polskich aktorów. Każdy jest tam bezbłędny i wiarygodny. Holland nie ucieka też przed trudnymi, unikanymi w holocaustowym dyskursie, tematami. Jest seks, czasem czuły, czasem zwierzęcy i mechaniczny. Są po prostu ludzie, którzy bardzo chcą przeżyć.
Rozpisałam się, ale naprawdę doceniam ten film i trochę szkoda, że nie dostał Oscara. Drugi wielki niedoceniony to, według mnie, Debiutanci Mike'a Millsa. Prz tym tytule mówi się głównie o roli Christophera Plummera (bądź co bądź świetnego!), ale film generalnie zasługuje na to, by zostać zauważonym. Mnie absolutnie wzruszył!
Mam też swoje Oscarowe rozczarowania. Nagrodzone w Cannes Drzewo życia Terrence'a Malicka - pretensjonalna wydmuszka, roszcząca sobie prawa do bycia mistyczną, a niestety - zwyczajnie nudna. Mój tydzień z Marilyn - mimo dobrej roli Michelle Williams nie ma w tym filmie nic interesującego, a Marilyn po kilkunastu minutach zaczyna irytować. O północy w Paryżu - uwielbiam Woody'ego, ale tym razem nie, dziękuję. Druhny - scenariusz, seriously?!
Ale nie to jest w Oscarach najsmutniejsze. Już same nominacje pozostawiły spory niedosyt. Co z genialnym Ryanem Goslingiem w Drive? Co z Wstydem?
No właśnie, Wstyd. Jestem na świeżo po obejrzeniu najnowszego obrazu Steve'a McQueena. Pamiętam jego Głód- niezwykle mocny, wręcz odrzucający percepcyjnie. Coś z tego pozostało w jego nowym filmie. Wstyd niekiedy też męczy. Seks jest tu skrajny - ilościowo i, że tak powiem, jakościowo. Tylko że nie przeszkadzało mi to, bo ten seks, z całą jego fizjologią i pornograficznością, jest tu po coś. Dzięki temu można uwierzyć w historię Briana - 30-letniego atrakcyjnego korporacyjnego singla, który jest uzależniony od seksu (Michael Fassbender - wow!).
McQueen nie sprzedaje nam taniego psychologizmu (w stylu Sponsoringu Szumowskiej). To uzależnienie jest przede wszystkim biologiczne, a przez to zaburzające funkcjonowanie Briana w społeczeństwie.
Obok tego mamy jeszcze siostrę Briana (wreszcie trochę inna rola świetnej Carey Mulligan) - zdolną początkującą piosenkarkę z własnymi problemami i ogromną niespełnioną potrzebą bliskości z drugim człowiekiem.
Wstyd na pewno nie kupi każdego. Nienaturalnie długie ujęcia, dominująca, czasem wręcz nachalna muzyka, no i jeszcze ten seks, niby bez zbliżeń na genitalia, ale przecież totalnie pornograficzny. Dla mnie wszystko to składa się na arcydzieło, film, którego dawno nie było. Poczułam we Wstydzie coś z de Sade'a. Takie doprowadzanie do granic, że dalej już się nie da, że nie może być bardziej zwierzęco i obrzydliwie. Kiedy Brian pod koniec idzie do gejowskiego klubu i odbywa tam oralny stosunek z mężczyzną, to jest już granica, ściana. W tym momencie naprawdę można zrozumieć jego permanentne niespełnienie i to, jak sam brzydzi się sobą.
Steve McQueen robi mocne i bezkompromisowe kino. Czekam na jego kolejne filmy. I polecam wybrać się na Wstyd do kina, gdzie nie można zrobić "pause" i iść po herbatę.
No tak, ciężko napisać cokolwiek po tak długim czasie, kiedy wyszło się z rytmu blogowania. Na początek uspokajam wszystkich pytających w komentarzach: żyję i mam się dobrze ;) Ja po prostu nie mam we krwi systematyczności i szybko się nudzę. Dlatego nigdy nie obiecywałam regularnie uzupełnianego bloga. Niemniej jeśli ktokolwiek jeszcze tu zagląda, to bardzo mi miło.
To, że przez te parę miesięcy nie pisałam, nie znaczy oczywiście, że nie gotuję :) Chociaż faktycznie ostatnio brakowało mi w kuchni natchnienia. A kiedy już coś fajnego zrobiłam, ciężko było mi zmusić się do zrobienia ładnego zdjęcia (poza tym na nowym komputerze nie mam mojego ulubionego programu do obróbki zdjęć), przez co później byłam sama na siebie zła, że go nie zrobiłam i w efekcie nie było co wrzucać na bloga. Koło się zamyka ;)
No i jeszcze w ramach małego tłumaczenia się - rzecz ostatnia i najważniejsza. Dwa tygodnie po napisaniu ostatniej notki w moim mieszkaniu pojawił się nowy lokator. Wtedy miał 6 tygodni, dziś liczy sobie już ponad cztery miesiące. Ma na imię Fiodor, jest shar peiem i już zdążył stać się powszechną maskotką wszystkich tych, których znam i lubię ;) W tym miejscu musi pojawić się małe wyjaśnienie. To, że będzie Fiodor i że będzie shar pei, zostało postanowione już dawno. Po prostu od zawsze strasznie mi się te psy podobają, a że ogólnie jestem psiarą i dom bez zwierzęcia (zwłaszcza psa) wydaje mi się okropnie pusty, to wreszcie postanowiłam spełnić swoje marzenie :)
Jak pewnie nietrudno się domyślić, Fiodor jest stworzeniem dosyć absorbującym ;) Teraz może już nie aż tak bardzo, jak na początku, ale dla odmiany wreszcie przyszła wiosna, więc zaczyna się sezon spacerowy. Poza tym chodzimy regularnie do psiego przedszkola, a więc dzieje się ;)
Sami widzicie, że poza kuchnią jest sporo innych ciekawych rzeczy, dlatego właśnie dawno tu nie zaglądałam.
Ale może też w związku z nadchodzącą wiosną, znowu sobie pomyślałam, że gotowanie jest fajne i że czas wrócić do kuchni (nie obiecuję, że na długo).
Zacznę więc od zupy. No bo wiosna póki co nieśmiała i chociaż słoneczko ładnie świeci, to nadal jest dosyć zimno. Dlatego właśnie warto rozgrzać się pyszną (i piekielną!) zupą pomidorową z chili i pomarańczą (przepis autorstwa Natalii).
i dwa elementy kluczowe:
* sambal oelek (co zrobić jak się nie ma sambal oelek... to jest pasta z chili, więc można ją zastąpić harissą, albo po prostu - samemu zmiksować chili podduszone wcześniej w szklance wody, łyżeczkę cukru, łyżeczkę octu, łyżeczkę soli i łyżeczkę oleju)
* pomarańcza
* ew. odrobina sosu rybnego lub sosu sojowego
Cebulę, czosnek i suszone pomidory (u mnie suszone pomidory bez żadnej zalewy, które na chwilę zalewam wrzątkiem, żeby zmiękły) podsmażyć. Do garnka wrzucić pocięte na ćwiartki świeże pomidory (wcześniej sparzone i obrane ze skórki). Do nich dorzucić podsmażone wcześniej składniki. Dolać 1,5 szklanki bulionu. To na mały ogień i gotujemy tak o, żeby bulgotało, po czym dorzucamy pomidory z puszki. Wszystko to niech się sobie gotuje, w międzyczasie dajemy 2 łyżeczki sambal oelek (jak ktoś lubi bardzo ostro - dwie, jeśli ostro - jedną;) i łyżkę koncentratu. To wszystko gotujemy do zabulgotania :P i miksujemy. Do zmiksowanej treści pomidorowej dolewamy wodę (według własnego uznania, w zależności czy zupa ma być gęstsza czy rzadsza - ja dodałam jeszcze szklankę wody) i wyciskamy pół pomarańczy. Gotujemy jeszcze raz.W międzyczasie dorzucamy bazylię. Czekamy aż przestygnie, dodajemy jogurt mieszając. Zupa gotowa. Ma fantastyczny ostrawy posmak (sambal oelek), przełamany słodką pomarańczą.
Ja podałam z makaronem pełnoziarnistym. Można też z grzankami lub np. z uprażonymi pestkami dyni. Naprawdę fantastyczne połączenie smaków, rozgrzewające i energetyczne!
Na koniec dodam jeszcze, że po tak długiej nieobecności przydałaby się oddzielna notka o filmach. Policzyłam, że od czasu ostatniego wpisu obejrzałam 73 filmy ;) (nie mówiąc o serialach, bo ostatnio właśnie bardziej serialowa jestem). W tym sporo oscarowych, w większości jednak rozczarowujących. Jest za to parę tytułów, które zrobiły na mnie wrażenie. Ale o tym może jutro.